środa, 21 maja 2014

Majsterki

Ostatnie dni miałam dosyć ciężkie...pomijając grasującego wirusa u nas w domu, który najbardziej dręczy nas rodziców, od soboty nie działa nam zmywarka! No po prostu rozpacz...sama już nie wiem, jak żyć...ale mniejsza...
W związku z tą "tragedią" przedwczoraj odwiedził nas mój Teściu.
Tolek był zachwycony. Mógł wyciągnąć swoją walizkę "z majsterkami" i towarzyszyć Dziadkowi Krzysiowi i Tacie przy rozbebeszaniu zmywarki. Róża też się przyłączyła ze swoim drewnianym młoteczkiem z gry "stuku-puku". Jako wyrodna matka musiałam im już w pewnym momencie przerwać pracę i posłać dzieci do kąpieli i do łóżek...gdy rano Tolo się obudził był załamany, bo miał nadzieję, że Dziadek jeszcze będzie i będą mogli kontynuować pracę, a tu zmywarka poskładana i najwyraźniej naprawiona...niestety(dla mnie), musiałam rozwiać smutki Tola i rozpalić iskierki w jego oczach, zmywarka nadal nie działała.
Tolo był zwarty do pracy i nie mógł się doczekać, co będzie dalej, ale dalej nie było nic, bo Tata musiał pracować i nie mógł zajmować się sprawą zmywarki, ale wpadł na świetny pomysł zorganizowania małego warsztatu. Przypomniał sobie o pieńku, który dostał od swojego Dziadka już kilka lat temu i przytachał go na górę z garażu. Dzieci przepadły! Róża tworzyła różne cuda(z patyczków, korków, kawałków pianki eva, tektury i pinezek). Stefan jej asystował. Tolek piłował, wbijał gwoździe i śrubki które dostał od Taty.














piątek, 16 maja 2014

Podróże palcem po mapie: w słonecznej Italii

Wczoraj znowu wybraliśmy się na wycieczkę krajoznawczą z naszymi przyjaciółmi z pobliskiej miejscowości.


Z racji tego, że wyznaczyliśmy sobie bliższy cel podróży, niż poprzednio, dzieci postanowiły przeprawić się na południe lądem, wsiadły więc na swoje rumaki:


Rozpoznaliśmy, że jesteśmy na miejscu, gdy do naszych uszu zaczęły dobiegać radosne przywitania: "ciao, buongiorno!", a do naszych nozdrzy doleciał piękny zapach ziół.

Od razu poczuliśmy głód i zabraliśmy się za przygotowanie chyba najsławniejszego tutejszego dania (które podobno w starożytności "przywędrowało" do Włoch z Grecji):






Po pysznym obiedzie, który tym razem smakował wszystkim bez wyjątków, Teresa zabrała starsze dzieci do Opery(klik) na Kopciuszka Rossiniego. Nie musieli już czytać libretta, bo całą historię przypomnieli sobie słownie.
Ja zabrałam Stefana na drzemkę do gaju oliwnego:)
Gdy spał tam sobie smacznie, mogliśmy się zająć nieco niebezpieczniejszymi atrakcjami, Zwiedziliśmy Pompeje. Ogromne wrażenie wywarły na mnie te zastygnięte ciała w popiele, chyba pierwszy raz je widziałam. Tola historia tego miasta bardzo zasmuciła.
Potem Teresa wytłumaczyła nam, jak wulkan wygląda od środka i jak to się dzieje, że wypływa z niego lawa.
Zaserwowaliśmy sobie też małą erupcję:


przepis na wulkan:
*szklana butelka oblepiona jakąś twardniejącą masą (np. solną)
*100 g sody oczyszczonej (wsypanej do środka)
*trochę octu wymieszanego z czerwoną farba plakatową


Podziwialiśmy też wybuch Etny, niesamowity żywioł: 


Mieliśmy jeszcze jechać do Koloseum, ale gladiatorzy bardzo się niecierpliwili i postanowili rozegrać swoją walkę w pompejańskim amfiteatrze:


Oczywiście było cudownie.
Niestety nie uchwyciłam na zdjęciach momentu,  jak Teresa grała nam na pianinie Mazurek Dąbrowskiego i Czerwone Maki na Monte Cassino. Dziewczynki tańczyły i śpiewały, starsi chłopcy się przepychali, a Stefan...zaczął chodzić na całego! [pierwsze dwa kroki postawił przy Cioci Martusi dwa tygodnie temu, ale od tamtego czasu nic]
W domu jeszcze nie powtórzył tego wyczynu, właśnie włączyłam youtubową wersję, póki co nie działa, Stefan tańczy i śpiewa...hmm, chyba potrzebne nam pianino:) tylko niestety żadne z nas nie gra, to może coś takiego

poniedziałek, 5 maja 2014

takie tam malowanie

Spontaniczne malowanie. 
Bez mojego planu i sterowania. 
Bardzo lubię obserwować taki proces twórczy dzieci. Pomysł goni pomysł, a efekty są, często zaskakujące.
Dziś zaczęło się od picia owocowej herbaty i wielkiej chęci Róży, żeby sprawdzić, czy dałoby się nią malować. Przelałyśmy więc trochę do kieliszka. 
Efekt nie zadowolił artystki, więc dosypałyśmy odrobinę czerwonego barwnika spożywczego.



Po chwili przyłączył się Tolo. Potrzebował sprawić sobie znak zakazu wstępu do jego łóżka:


Spodobała mu się barwa wody. Przypomniał sobie, jak w zimę robiliśmy kolorowe kostki lodu do zabawy na śniegu. Nie mógł się oprzeć i zachęcił Różę, żebyśmy koniecznie zamrozili ten płyn:



Poczym się zmył.
Dorobiłyśmy sobie jeszcze czerwonej wody. 
Róża wymyśliła, żeby malować na ręczniku papierowym (którego chwilę wcześniej używałyśmy do wycierana rubinowej kałuży w zamrażarce:).


Też spróbowałam. Bardzo to przyjemne.
Stworzyłyśmy nawet wspólną pracę w ciepłym blasku zachodzącego słońca: