wtorek, 30 września 2014

Dziecko Na Warsztat odc.1

To jest pierwszy wpis z akcji międzyblogowej "Dziecko Na Warsztat". Nie starczyło mi doby i się trochę spóźniam. Ale idea jest taka, że raz w miesiącu na blogach, które zgłosiły swój udział, będą pojawiać się wpisy podróżnicze. 
Zaczynamy od najbliższego otoczenia, a pierwszym tematem przewodnim jest legenda/opowieść/historyjka/bajka.
Już od jakiegoś czasu snułam w głowie plany, jak to ugryzę. Szukałam czegoś ciekawego o Piasecznie...aż tu pewnego dnia (jednego z ostatnich letnich) "warsztat" zrobił się nam sam na spacerze!
Generalnie nasza bezpośrednia okolica jest bardzo średnia jeśli chodzi o spacery. Na piechotę można się wybrać w głąb miasta do parku, który swój klimat ma, ale jest zaniedbany. Roi się tam od potłuczonego szkła, śmieci i psich kup...z resztą odkąd dzieci jest trójka bywamy tam rzadko, bo zmieniła się nasza codzienna logistyka i jest nam nie po drodze. Jeśli jesteśmy w domu, najczęściej wybieramy nasz osiedlowy plac zabaw. Jest jeszcze droga w przeciwną stronę, niż miasto, w stronę rzeki, która płynie za naszym płotem. Rzeka jest piękna, lubimy ją obserwować zza ogrodzenia na placu zabaw, jak się zmienia w ciągu roku. Jak stopniowo zamarza w zimie, jak się wokól niej zieleni na wiosnę, czy to przypadkiem nie bobry zwalają drzewa przy brzegu...
Wracając do drogi w stronę rzeki. Pierwsze wrażenie jest takie, że ona po prostu musi prowadzić na łono dzikiej natury. Niestety nie... prowadzi do różnych przedsiębiorstw, oczyszczalni ścieków, straszących mnie(bądź interesujących dla dzieci) zniszczonych samochodów, a dodatkowo upstrzona jest śmieciami (od butelek po muszle klozetowe-nie mogę zrozumieć fenomenu wywożenia śmieci do lasów, czy wyrzucania ich przy drodze!!!).





Ale właśnie jednego z ostatnich dni lata spotkała nas na tej drodze niespodzianka! Odnoga, której nigdy wcześniej nie zauważyliśmy! Sami zobaczcie!
Zaintrygowani  szliśmy ścieżką w nieznane:



tylko nieszczęsna lodówka trochę zakłóca klimat
Nagle, jak za dotknięciem magicznej różdżki, zniknęła nam w tym miejscu legenda o tym, że nie mamy gdzie chodzić na sensowne spacery.
Natomiast natychmiast pojawiła się na jej miejsce następna...o tajemniczym wężu wodnym, którego spotkaliśmy. Chyba chciałby się z nami zaprzyjaźnić, ale póki co troszkę się go boimy.


Kolejna miła niespodzianka załatwiła nam podwieczorek:





I tak o! Teraz mamy legendarne miejsce do spacerowania na wyciągnięcie ręki:)



wyścigi patyków


środa, 24 września 2014

Jesień


Jesień przyszła wczoraj z przytupem.
Było zimno, mokro i wietrznie.
Z okazji jej nadejścia zrobiliśmy sobie lekcję a la Montessori (nauka o kosmosie jest jeszcze przede mną na moim comiesięcznym kursie, więc zdałam się na to, co gdzieś, kiedyś widziałam i co mi w domu wpadło w ręce:).
Poprzedniego dnia wycięłam białą strzałkę (z pianki eva), ćwiartki koła w czterech kolorach (z filcu) i przygotowałam podpisy z odpowiadającymi im porami roku.
Rozmawiając, co nam przypomina każdy kolor ułożyliśmy koło i dopasowaliśmy nazwy.
Tolo oznaczył strzałką jesień...ale Róża postanowiła go poprawić...



w pierwszej chwili myślałam, że ustawi na lato, ale na szczęście ugryzłam się w język i nie zaczęłam jej korygować, bo...


Rózia postanowiła wskazać, że jesień się dopiero zaczyna:) 


Następnie dzieci dopasowywały ilustracje drzew (albo ich fragmentów), fotografowanych w różnych porach roku. Niestety nie mam kolorowej drukarki i laminatora, więc nie są to profesjonalne karty, ale szczęśliwie znalazłam jakiekolwiek zdjęcia w jedynej gazecie w naszym domu, starym magazynie fotograficznym mojego Męża (wybaczył mi tę niecną samowolkę).


Porozmawialiśmy sobie chwilę o jesiennych owocach (tu uśmiech w stronę M. od której dostaliśmy pyszne jabłka:).


Na koniec spontanicznie przynosiliśmy przedmioty z otoczenia, które się nam kojarzyły z poszczególnymi porami roku...




cold pack:)

Na spacerze obserwowaliśmy jesienne zmiany w przyrodzie, zbieraliśmy liście i kwiatki.


Róża sama wyprzedziła moje plany i ćwiczyła małą motorykę nawlekając liście na patyczek.


Po powrocie jeszcze sobie pomalowaliśmy (kropkowaliśmy liście patyczkami kosmetycznymi na przygotowanych wcześniej kartkach z narysowanym pniem drzewa i gałązkami). Stefan też i podobało mu się, chociaż nie omieszkał skosztować odrobiny farby.





I jeszcze na koniec nawlekanie liści na "druciki kreatywne"(wyciory do fajek).


jesienna bransoletka od Tola:)

niedziela, 21 września 2014

Ostatni tydzień lata...







...był taki piękny i słoneczny!
Korzystaliśmy z niego garściami. Było nam wakacyjnie, mimo tego, że byliśmy w domu i najbliższej okolicy. Odkryliśmy nawet jedno piękne miejsce za miedzą, o którym jeszcze napiszę.
Aranżowaliśmy różne aktywności na balkonie, między innymi posiłki.



Podczas jednego z nich dzieci postanowiły coś zrobić z ich marniejącymi już "ogródkami". Zasadziły kukurydzę, na następny rok.



W miłym towarzystwie wybraliśmy się do skateparku. Byliśmy tam rano w środku tygodnia, więc niemal cały czas skatepark był na naszą wyłączność. Dzieci fantastycznie spędziły czas. Trening deskorolkowo-rowerkowy bardzo szybko zamienił się w przygody księżniczek i piratów.
A ja pierwszy raz tego roku spiekłam się od słońca:) Dwa dni mnie szczypała twarz!




Ach, chyba jeszcze nie jestem gotowa na pożegnanie z latem, jakoś za szybko minęło...

sobota, 20 września 2014

Masa plastyczna DIY (bezglutenowa)

Czas na małe wstydliwe wyznanie...moje dzieci niemal nie używają plasteliny i ciastoliny, do tej pory kupiłam chyba tylko jedną paczkę plasteliny i i jeden zestaw ciastoliny...nie ma to nic wspólnego z moim światopoglądem, czy jakąś teorią...wręcz przeciwnie. Wiem, że praca z masą plastyczną jest dzieciom bardzo potrzebna, usprawnia mięśnie rączek, rozwija kreatywność, poza bałaganem, jaki się wokół tworzy ma same zalety...ale o bałagan też nie chodzi...uświadomiłam sobie, że nie znoszę zapachu wyżej wymienionych, no po prostu mnie drażni i denerwuje i nie mogę wytrzymać. Trochę mnie to zawstydziło ostatnio, że przez to ograniczam dzieci. Już dawno widziałam na innych blogach, że różne takie masy można robić samemu! Miałam podpatrzony jeden przepis i jak tylko udało mi się kupić skrobię kukurydzianą, zabrałam się do dzieła (pod osłoną nocy, żeby dzieci w razie czego nie widziały porażki).

Przepis na domową masę plastyczną (pochodzi z bloga Messy Kids )

2 szklanki sody oczyszczonej (ok. 5 opakowań)





1 szklanka skrobii (nie mąki) kukurydzianej









1,5 szklanki zimnej wody (właśnie w tej chwili się zorientowałam, że się pomyliłam i dałam, nie wiedzieć czemu, 3/4 szklanki...acha, to stąd były moje małe problemy*)








wymieszać skrobię i sodę w garnku, dolać zimną wodę























gotować na średnim ogniu do momentu, aż masa zacznie się odklejać od dna i formować w kulę (jak ciasto ptysiowe). U mnie trwało to około 4 min.



















 Gdy wystygnie trzeba ją jeszcze pougniatać.

 do części dodałam trochę barwnika spożywczego.








zimną masę należy przechowywać zamkniętą w szczelnym pojemniku, czy torebce strunowej.







*moje problemy: mi ta masa wyszła sucha, trochę się podłamałam, że zwabiłam się zdjęciami, a wcale nie jest taka super, potem zwaliłam winę na to, że może trochę za długo gotowałam, bo się bałam za wcześnie zdejmować garnek z ognia. Teraz, jak wiecie, okazało się, że po prostu dodałam za mało wody. Udało mi się to naprawić kolejnego dnia, gdy uznałam, że nie mam nic do stracenia i dla próby do części masy wmiksowałam trochę wrzącej wody. Oczywiście nie ma konieczności powtarzać moich błędów, ale w razie czego pamiętajcie o tym triku, bo ostatecznie masa wyszła świetnie!
Jest gładka, przyjemna do ugniatania, da się w niej rzeźbić, a na dodatek ma znośny zapach(hehe).
Podobno można ją utwardzić wypiekając jak modelinę, czy masę solną.
Dzieci pochłonęła.  Przez godzinę w spokoju i ciszy (bez kłótni!) miętolili sobie domową ciastolinę, Stefan się wyspał (on dziś rano miał przyjemność obcowania z tym, co zostało z wczoraj), a ja mogłam sprawnie ugotować obiad.
Fajna jest!